Pierwszy zjazd Szkoły Reprezentacji i Partycypacji Społecznej

o niecierpliwości, frustracji i wypaleniu

po pierwszym zjeździe Szkoły OFOP-u

25-27 marca odbył się pierwszy zjazd Szkoły Reprezentacji i Partycypacji Społecznej. Z całej Polski zjechało się prawie 40 przedstawicielek i przedstawicieli organizacji, by opierając się na pracy grupowej i samokształceniu, doskonalić swoje umiejętności. Pierwszy zjazd – pod hasłem „podstawy partycypacji” – miał za zadanie uświadomić uczestniczkom i uczestnikom, jak trudną sztuką jest rzeczywiste partycypowanie w podejmowaniu decyzji. Testowaliśmy też różne narzędzia partycypacji oraz wymienialiśmy się doświadczeniami. Celem jest przygotowanie się do wpływania na rzeczywistość, co zawsze powinno się zaczynać od analizy własnych mocnych i słabych stron oraz zrozumienia punktu widzenia innych, którzy mogą stać się naszymi sojusznikami. Przy okazji wiele było dyskusji o trudnościach, z którymi zmagają się działacze społeczni. Na marginesie tych dyskusji powstał ten tekst.

Wypalenie społeczników czy wypalenie zawodowe?

Wypalenie to jeden z topowych tematów w sektorze pozarządowym ostatnich lat. Czasem zastanawiam się, czy to rzeczywisty problem, czy po prostu moda? Nie oznacza to, że neguję pojawianie się zniechęcenia czy frustracji wśród działaczy społecznych. Wręcz przeciwnie – uważam, że to raczej naturalny stan ich ducha. Gdy Gandhi mówił „Najpierw cię ignorują. Potem śmieją się z ciebie. Później z tobą walczą. Później wygrywasz”, to opisywał także nieustanny brak komfortu odczuwany przez działaczy społecznych, którym musi za pocieszenie wystarczyć jedynie szansa przyszłego, często bardzo odległego, zwycięstwa.

Tak więc nie tyle chodzi o ciągłą frustrację, co o stan zniechęcenia, który przeszkadza działać. Tyle że stan ten wynika zazwyczaj nie ze stresu czy dyskomfortu, ale z powodu poczucia robienia rzeczy bezsensownych. Właściwie każdy działacz czy aktywistka, osoba o jasno sprecyzowanym celu, wie, że nawet jeśli jakieś działanie nie przynosi rezultatów, okazuje się ślepą uliczką, to zapewne jest inna, lepsza droga. Jak nie tędy, to owędy da się dojść do celu. Dopiero sytuacja, gdy ktoś nas „zmusza” – lub sami się zmuszamy – do robienia rzeczy, które uważamy za bezsensowne, prowadzi do wypalenia, czyli utraty poczucia sensu własnych działań.

Dzieje się to najczęściej wtedy, gdy się jest pracownikiem i musi się robić coś, co – jak się zdaje – nie przynosi oczekiwanych rezultatów lub też straciło się wiarę w cel tych działań, ale dalej je się prowadzi, bo tego wymaga kontrakt. Jest to więc raczej problem pracownika niż aktywisty. A jakkolwiek na to spojrzeć, to są dwie różne role społeczne (choć czasem na siebie nachodzą) – można być bardzo dobrym pracownikiem organizacji pozarządowej, nie będąc aktywistą i można być aktywistką, nie będąc pracowniczką organizacji. Aktywista czy aktywistka działają bo uważają, że to słuszne i potrzebne, pracownik i pracowniczka – bo mają taki obowiązek, wynikający z umowy o pracę. Problem rodzi się, gdy te dwie role się rozchodzą  i stajemy przed – wydaje się – nierozwiązywalnymi dylematami. .

Druga strona medalu

Jest jeszcze drugi powód wypalenia aktywistów. Oto działalność społeczna coraz częściej wymusza na nas działania nieracjonalne. Dla mnie czymś co wymusza nieracjonalne działania są czasem choćby wymogi   konkursowe. Spójrzmy na to w ten sposób: ktoś marnuje czas na tworzenie jednorazowych zasad przyznawania dotacji; tworzy do tego podręczniki, które muszą czytać tysiące osób chcących startować o granty; organizuje cały system doradztwa i szkoleń , które nie uczą niczego innego, niż tylko jak zdobyć i rozliczyć konkretną dotację; określa biurokratyczne formy kontroli i sprawozdawczości, których muszą przestrzegać ci, którzy mają granty realizować. Czy to nie gigantyczna strata czasu, zasobów, energii?! Oczywiście ze strony darczyńców można uznać ten wysiłek za – przynajmniej częściowo – uzasadniony. Zabiegają oni przecież o to, by dobrze wydatkować posiadane czy powierzone im fundusze. Po stronie organizacji może to jednak (i chyba nawet powinno) budzić frustrację. Na szczęście aktywista czy aktywistka, którzy nie mają na głowie całej machiny profesjonalnej organizacji, zawsze mogą powiedzieć: „A dajcież wy mi święty spokój! Wolę poświęcić czas na realne działanie niż na biurokratyczne formalności”… Jestem przekonany, że za sprawą systemu konkursowego darczyńcy często tracą możliwość finansowania tanich i skutecznych działań. Szkoda, choć moim zdaniem głównym problemem w działalności społecznej nie jest brak pieniędzy. Dużo więcej szkody powoduje finansowanie działań pozornych, które odciągają aktywistów i wolontariuszy od sensownej pracy… Ale to zupełnie inny temat.

Upierdliwa partycypacja?

Obszarem, w którym z pewnością widać oznaki wypalenia, jest partycypacja publiczna. Działacze społeczni przez wiele lat przekonywali administrację, że warto zaakceptować udział obywateli. Część – ciągle chyba mniejszość – samorządów dała się przekonać. I teraz jedni i drudzy odczuwają niedosyt. Ani ta partycypacja nie okazała się wspaniałym panaceum na wszystkie bolączki świata, ani też społeczeństwo nie wykazuje zbytniego zainteresowania tymi wspaniałymi możliwościami, jakie się mu oferuje. Prosta droga do frustracji. Jedni myślą, że to niewystarczająca staranność przy stosowaniu metod, inni – że obywatele ciągle nie dorośli. Chętnie więc szuka się winnych, by choć trochę złagodzić swój dysonans poznawczy (wiara w metody i jednocześnie dostrzeganie ich nieskuteczności).

A przecież partycypacja – niezależnie od metod, z których niektóre naprawdę są bardzo fajne – opiera się przede wszystkim na chęci partycypowania. Co prawda każdy chciałby pewnie być aktywnym uczestnikiem wydarzeń, które się wokół niego dzieją, problem w tym, że po pierwsze – chciałby uczestniczyć w nich na swoich zasadach, a po drugie – jedynie w tych obszarach, które go interesują. I tak z powszechnej chęci partycypacji nic nie wynika, bo w taki sposób się to udać nie może. Trzeba najpierw ustalić wspólne zasady, a potem wynegocjować wspólny obszar współpracy (partycypacji). Tymczasem choć samorząd daje coraz więcej pola dla uczestnictwa obywateli, to jednak zazwyczaj nie w tych kwestiach i nie na tych zasadach, które interesują mieszkańców!

No dobra, zapyta ktoś. Ale jak uwspólnić te zasady i te tematy? Może narzucić prawem? Czy jednak ktoś będzie chciał dyskutować „pod pistoletem”? Przegłosować? Ale czy mniejszość – nawet najmniejsza – będzie chciała roztrząsać tematy, które jej nie interesują? Raczej nie. Pozostaje żmudne uzgadnianie. Powolny proces poznawania się, porozumiewania, wzajemnych ustępstw i kompromisów. Gdy Dahrendorf sugerował, że reformę prawa można wprowadzić w 6 miesięcy, gospodarkę rynkową – w 6 lat, ale społeczeństwo obywatelskie będzie się tworzyć lat 60 – zapewne to właśnie miał na myśli. Nie da się w tym wypadku iść na skróty. Co więcej – droga na skróty może tylko utrudnić i opóźnić ten naturalny proces.

Cierpliwość i tolerancja

Jeżeli prawdą jest, że „zrozumieć znaczy wybaczyć”, to akceptacja żmudnego procesu, którego efekt jest nieprzewidywalny, jest konieczna. Powolne poszukiwanie tego, co wspólne, a odkładanie na bok tego, co różni, jest podstawą partycypacji. Czyli partycypacji wymaga zarówno tolerancji dla innych poglądów, innego punktu widzenia, jak i cierpliwości, by szukać rozwiązań wspólnie, a nie nastawiać się na indywidualną wygraną. Żadna z metod czy technik, żaden cudowny „patent” nie zastąpią takiego podejścia, chyba że zgodzimy się na to, by formy partycypacji były raczej sposobem manipulacji czy też działań maskujących, a nie wspólnym dochodzeniem do rozwiązań i wspólnym ich realizowaniem. Nieprzypadkowo w Funduszach Europejskich konieczność partnerstwa zakłada się na wszystkich etapach – od planowania przez realizację i monitoring po ewaluację. Partycypacja (np. w formie partnerstwa) musi zakładać dążenie do pełnej partycypacji albo okaże się jedynie partycypacją pozorną.